Gdy ktoś patrzy, ale Cię nie widzi, czyli o zazdrości w związku
Przeglądając ostatnio ciuchy, które wrzuciłam do pudła „na lepszą pogodę”, uświadomiłam sobie, że połowy mojej garderoby to ja na chwile obecna nie lubię i nie chcę nosić. Bo mi się uruchamiają wspomnienia i uczucia, z którymi nie chcę się już identyfikować. Zamknęłam pewien rozdział mojego życia i nie chcę już do niego wracać.
Pamiętam, że w tamtym rozdziale mojego życia byłam niemal uzależniona od kupowania nowego kawałka garderoby niemalże raz w tygodniu (w charity shop). Brało się to z tego, że spotykałam się z typem wychowywanym przez wilki i wiecznie miałam poczucie, że nie wystarczająco się staram. Poza tym 'konkurencja’ była spora, bo pan toksyn oglądał się za wszystkim, więc ja chciałam być zawsze świeża i lepsza i dlatego zawsze zakładałam coś nowego gdy wychodziliśmy gdzieś razem. Nie wyobrażałam sobie założyć tej samej sukienki dwa tygodnie pod rząd!
On i tak raczej mnie nie zauważał. Tak wiecie, że ktoś na prawdę Cię widzi, a nie tylko patrzy.
Długo zajęło mi pójście po rozum do głowy, bo choć typ zapominalski traktował mnie słabo, ja byłam przyzwyczajona do tego rodzaju dynamiki w relacjach. Wyniosłam ją z domu. Nigdy nie wystarczająco dobra, nie wystarczająco perfekcyjna, nie wystarczająco starająca się, za mało wiedząca, nie czytająca w myślach. Karana za próby bycia sobą i wywalczania swojej tożsamości. Pod nieustanną kontrolą toksycznej matki. Do tego nieprzewidywalnosc. Jednego dnia mama kocha, drugiego przestaje sie do mnie odzywac lub krytykuje za zbita szklanke czy za duzy dekolt.
Uciekłam od niej, by wpaść w ramiona toksycznego partnera, który wydawał się niczym moja bratnia dusza (z piekła rodem). Ale ja byłam przekonana, że właśnie na to zasługuję. Wpatrzona w jego ładną twarz, ignorowałam jego brzydką osobowość. Ignorowałam słabe zachowania. Ignorowałam czerwone flagi. Bo chciałam jemu i sobie udowodnić, że jestem przecież warta miłości i jego uwagi. W środku błagałam: proszę popatrz na mnie i mnie kochaj (mamo)!
Ale on nie kochał. On lubił to, co wnosiłam do jego pustego życia – uwagę, poświęcenie, komplementy, bezgraniczną miłość i wybaczanie niewybaczalnego. Manipulował moim sercem, które dałam mu na dłoni. Uwierzyłam, że tym jest miłość. Ochłapami. Czas spędzany razem w poczuciu winy, że go ograniczam, obietnice bez pokrycia, słodkie słowa nie poparte czynami, podwójne standardy, karanie ciszą, chorobliwa zazdrość. No i ta nieprzewidywalnosc – nigdy nie wiedzialam kiedy znow mnie rzuci albo odtraci albo zdradzi.
Kupowałam wiec te wszystkie cichy, by on mnie w końcu zauważył. Zauważył jak go kocham i odwzajemnił to uczucie. Odwzajemnil moje starania i docenil moja osobe. Ale on nie docenil. Nie odwzajemnił, bo nasza relacja była toksyczna, a on sam niezdolny do prawdziwej empatii i autentycznej miłości.
Te ciuchy przypominają mi, jak naginałam się i zatracałam dla kogoś, kto nie był tego wart. Przypominają mi o tym, jak nie szanowałam siebie, a wymagałam tego od innych. Przypominają mi o tym, jak źle o sobie myślałam i jak niskie poczucie własnej wartości miałam, do tego stopnia, że ochłapy wzięłam za miłość.
Dziś wiem, że zasługuję na więcej. Mogę nosić tą samą sukienkę codziennie przez siedem dni w tygodniu, a mój obecny partner i tak przede wszystkim docenia fakt, że jestem obecna w jego życiu. Tak po prostu.
Nie potrzebuję już tych ciuchów, by cokolwiek komukolwiek udowodnic. Być może na chwilę obecną nie chcę ich nosić, ale może zamiast się ich pozbywać, nadać im nowe znaczenie? Bo przecież wszystko zaczyna sie w naszej głowie…

